03 czerwca 2008

IZRAEL- Olmert nie chce pokoju

Powyższa uwaga nie jest może specjalnie odkrywcza jednak zastanawiająca jest absolutna cisza, jaka zapadła nad toczącymi się od jakiegoś czasu negocjacjami izraelsko-palestyńskimi, negocjacjami z wielu powodów bez szans powodzenia. Niestety izraelski premier w żaden sposób do sukcesu tych negocjacji przysłużyć się nie chce. Dowód? Kilka dni temu wydal zgodę na budowę 884 nowych żydowskich domów we wschodniej Jerozolimie, którą Palestyńczycy uważają za przyszłą stolicę swojego państwa. Z jednej strony nie ma się czemu dziwić- Izrael z Jerozolimy dobrowolnie nigdy nie zrezygnuje i obecna rozbudowa osiedli żydowskich ma dać czytelny sygnał Palestyńczykom, że ich marzenia pozostaną na zawsze wyłącznie marzeniami. Tyle, że prowadzenie takiej polityki W TRAKCIE negocjacji niesłychanie osłabia pozycję Abbasa, który w oczach swoich rodaków staje się nie alternatywa dla Hamasu, lecz niezdolną do postawienia na swoim marionetką zachodu.

W interesie Izraela leży osłabienie strony palestyńskiej, utrwalanie jej podziału na dwie wrogie frakcje: Hamas i Fatah, z których żadna ze względu na sprawowanie kontroli nad tylko jedną częścią okupowanych ziem palestyńskich nie może efektywnie prowadzić z Tel Awiwem negocjacji pokojowych. Olmert doskonale realizuje strategię Izraela obliczoną na osłabienie pozycji negocjacyjnej drugiej strony, strategię, która pokazać może jednocześnie Palestyńczykom, że prowadzeniem cywilizowanych rozmów z Izraelem niczego nie ugrają i opinie o konieczności złożenia broni, która ma gwarantować osiągnięcie porozumienia z Izraelem, należy uznać za defetyzm i narodową zdradę a nie realną alternatywę dla terroru.

O ile w pewnym stopniu rozumiem politykę Izraela, o tyle trudno zrozumieć mi, dlaczego Stany Zjednoczone godzą się na osłabianie swojej wiarygodności na Bliskim Wschodzie, zezwalając Izraelowi na prowadzenie absolutnie swobodnej polityki bez oglądania się na zastrzeżenia swojego największego sojusznika. Interesy USA nie są bowiem tożsame z interesami Izraela (o czym wielu zapomina)- dla przykładu, trudno znaleźć wystarczające powody, dla których USA miałoby odnieść jakiekolwiek korzyści z izraelskiego zwierzchnictwa nad całą Jerozolimą.

Wiara, że amerykańskie elity zareagują na poczynania niesfornego sojusznika jest jednak iluzoryczna. Kończący swoją prezydenturę George W.Bush (w odróżnieniu od swojego ojca) przez 8 lat nie potrafił narzucić swojej woli Izraelowi, trudno więc w roku wyborów prezydenckich oczekiwać, że bardziej zdecydowaną polityką wobec Tel Awiwu zechce zniechęcić do siebie elektorat żydowski i przyczynić się do osłabienia szans republikańskiego kandydata Johna McCaine'a w listopadowych wyborach. Przynajmniej do stycznia 2009 roku w polityce amerykańskiej wobec Izraela nic się nie zmieni. Niestety.
-

Brak komentarzy: